piątek, 24 stycznia 2020

#532 - Z cyklu: poszłam na zakupy




Z cyklu: poszłam na zakupy

Dla wyjaśnienia. Bo myślę, że należałoby to wyjaśnić na samym początku, żeby nie było żadnych zaskoczeń. Nie jestem typową kobietą, która uwielbia chodzić po sklepach i szwędać się między regałami. Sorry, mnie takie coś nie bawi. I ta myśl: może mi się coś spodoba to kupię. Nie!!! To w żadnym wypadku nie jestem ja. Pewnie wiele razy wspominałam, że na zakupy chodzę wtedy kiedy muszę. Czytaj: dżinsy przetarły się w kroku, podeszwa z butów odpadła, spodnie się w praniu zbiegły (bo Munż nastawił nie tę temperaturę co trzeba). A gdy już na te zakupy idę to wiem do jakiego sklepu wejdę. Wchodzę wtedy tylko do tego jednego i wychodzę. Szlus. Żadnego bezcelowego szukania, poszukiwania. Grzebanie to nie dla mnie. Nie jestem kurą, która przekopuje podwórko w poszukiwaniu smakołyków. Zdecydowanie wolę kopać w koszach z tanią książką. Ale to już historia na inną opowieść. 

Dzisiaj nadszedł dzień w którym postanowiłam jednak pójść do przybytku próżności. Ale wierzcie mi, miałam ogromne opory. Bo ciepło (oczywiście w środku, bo na zewnątrz to zdecydowanie wiało złem), bo za dużo ludzi, bo szkoda mi czasu. Łażenie dla samego łażenia mnie nie bawi. Lepiej połazić po stronach internetowych, człowiek mniej się zmęczy. Ale cóż zrobić, skoro mam jedyne dżinsy na dupie, to mus. Moim celem był jeden ulubiony sklep, w którym zawsze, ale to zawsze kupuję dżinsy. Bo mają w fajnych cenach, bo obsługa w nim jest świetna no i co najważniejsze zawsze na mnie pasują. A żeby na moją doopę dobrać ciuch to sztuka i kawałek. Kawałek drewna konkretniej, bo figury to ja nie mam żadnej. Taki klocek. Weszłam do sklepu. Grzecznie przywitałam się z obsługą. Bo wiem, co znaczy kiedy klient wchodzi do sklepu jak do chlewu i ani be ani me ani pocałuj mnie pani gdzieś. Podchodzę do wieszaka i przeglądam spodnie. Oczywiście, najwięcej rozmiarów tych dla szkieletorów. Bo przecież normalna dziewczyna nie wybierze spodni typu skinny. Nooo to ja wybrałam. Wzięłam kilka par różnych spodni i oczywiście rozmiarów. Bo nigdy nie wiadomo czy na tyłek wejdzie 36 czy może raczej 42. Przecież jedna para to zdecydowanie za mało. Oczywiście większa część spodni, które zabrałam, to była w rozmiarach, zdecydowanie tych największych. Bo przestałam się łudzić, że we właściwym wieku zmieszczę się do tego rozmiaru, który nosiłam sześć lat temu. I co? Okazało się, że żadne nie były dobre. Co sprawiło, że moja samoocena mimo już niskiego poziomu, wylądowała gdzieś w okolicach jądra ziemi. Halo?! Jesteś tam?! Może byś do mnie wróciła? Albo skoro ci tam dobrze, to ej weź nie zadomawiaj się tam zbytnio. I tak zmierzyłam wszystkie, ale… jedne zatrzymywały się na wysokości ud. No trochę są solidne, takie prawie jak filary z piekła, a inne nie dopinały się w pasie. A jak już się dopieły… cóż, bebol mi znad paska wisiał i te boczki baleronki. A jak już inne były prawie dobre, to kończyły się pod cyckami i dawały dla nich świetne oparcie. A inne to ciągnęły się po ziemi jak tren za panną młodą. No nic, tylko siąść i płakać, co prawie zrobiłam. Wzięłam głęboki oddech (ale już bez spodni, bo obawiam się, że guzik by wystrzelił jak z procy i wylądował przy wejściu do sklepu) i odłożyłam je z powrotem na wieszak. Kupowanie spodni zimą to chyba nie był najlepszy pomysł. Ze smutną miną powlokłam się noga za nogą do domu. I żeby poprawić sobie humor, po świetnych zakupach, zjadłam na kolację kilka liści sałaty. Bo przecież te dżinsy w końcu muszę kupić. 

Edit: 
Te wafelki w czekoladzie jednak są lepszym rozwiązaniem. Omnomnom smacznego.

2 komentarze:

  1. :))) Jakbym siebie widziała!
    Ale mnie się udało kupić :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak ja nienawidzę kupowania ciuchów. Ileż to godzin trzeba połazić za jedną rzeczą, a i tak nie mam pewności, że faktycznie coś kupię.

    OdpowiedzUsuń