piątek, 21 czerwca 2013

#256




ŚBK - dobry zwyczaj nie pożyczaj... czy wręcz przeciwnie


Nie wiem czy przy wcześniejszej notce o Śląskich Blogerach Książkowych wspominałam, że raz w miesiącu będziemy zamieszczać wspólne posty tematyczne. Ostatnim razem był to kwestionariusz Prousta, tym razem będzie coś z innej beczki a konkretnie o pożyczaniu książek. Zapraszam.

Zabiłabym tego, który zniszczyłby mi książkę. 

Tak właśnie. Bo nie oszukujmy się, dla mnie książki to świętość. A jak wiadomo o świętość trzeba dbać. No dobra nie zabiłabym, ale jedno jest pewne osoba która zniszczyłaby mi książkę byłaby na przegranej pozycji od razu. Natychmiast. Każda książka jest dla mnie oczkiem w głowie. Dokładnie tak samo jak dziecko w oczach rodziców, tak u mnie jest z książkami. 

No to teraz powinno pojawić się pytanie: w takim razie nie pożyczasz książek? hm… no i jakby to powiedzieć, ostatnio jestem „książkowym dilerem” dla mojej koleżanki, która nałogowo czyta książki, no i podrzucam kilka pozycji koledze (musi nadrobić trochę zaległości, tak jak ja) no i czasem ktoś jeszcze coś ode mnie zabierze. Generalnie jest tak, że ja owszem pożyczam książki. Bo przecież należy się dzielić z bliźnimi. Jednak każdy kto ode mnie zabiera egzemplarz książki dobrze wie, że książka musi wrócić w nienaruszonym stanie. Bo w innym wypadku – jak to mówi moja mama – ręka noga mózg na ścianie. W drugą stronę działa to dokładnie tak samo. Wiem, że jeśli pożyczę od kogoś książkę to muszę ją oddać w nienaruszonym stanie. I nie mam tutaj na myśli wcale tego, że będą widoczne oznaki czytania. Tylko, że książka wróci nie zniszczona czyli bez pozaginanych rogów, bez zalanej kawą okładki, czy też nie daj Boże podartej przez przypadek. 

Pamiętam będąc jakiś czas temu w szkole, pożyczyłam koleżance książkę. Nie pamiętam jednak co to była za książka. Chyba coś o Dr House. Okładka była jasna. Siedzimy na zajęciach, koleżanka wyciąga pożyczoną ode mnie książkę a tam na tylniej stronie okładki wielki, odciśnięty ślad po kubku z kawą. Krew mi się zagotowała i koleżanka usłyszała niezłą wiązankę. Cóż, książka w ostateczności do mnie nie wróciła, ale kontakt z koleżanką utrzymuje nadal. 

No i tutaj znów pojawia się problem nie zwracania książek. Na początku kiedy moja lista książek, które mam na półce nie była duża, to w programie notowałam pożyczane książki. Jednak ostatnimi czasy już tego nie robię. I jestem z tego powodu zła na siebie, ponieważ dość spora ilość książek do mnie nie wróciła. Na szczęście teraz lista osób, którym dostarczam książki skurczyła się do trzech czterech osób, więc łatwiej mi nad tym zapanować. 

A jak jest z Wami?

P.S.
Osobisty po zapoznaniu się z tym postem (sorki, ale zaglądał mi przez ramię) zrobił mi wykład pisania po książkach. I tutaj już spieszę z wyjaśnieniami co mógł mieć na myśli. Otóż: dedykacje. Wydaje mi się, że dobrym pomysłem jest gdy książka, którą wręczamy w prezencie posiadała jakieś słowo od nas. Życzenia, cytat czy coś. Według Osobistego taka rzecz w ogóle nie powinna mieć miejsca. Bo jak to pisać po książkach? Owszem, można zostawić na kartce w środku życzenia, jednak na stronie tytułowej? O nie!!! Ja mam na szczęście inne zdanie na ten temat. Ostatnio sama taką książkę dostałam, a w mojej biblioteczce też się kilka takich znajdzie (i nie mam na myśli dedykacji od Autorów). No dobra, przyznam się jeszcze do tego, że po książkach w środku też coś czasem zdarzy mi się zakreślić. Ale nie markerem tylko ołówkiem, tak, żeby wiedzieć, że np. ten cytat wywarł na mnie ogromne wrażenie i muszę go zapamiętać, albo cytat przyda mi się później do recenzji.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

#255



Droga Tachykardio!

Jak dobrze wiesz, bardzo lubię książki które wzbudzają we mnie emocje. Nie raz pewnie słyszałaś, że podczas czytania rzucałam książką bo wściekłam się na Autorkę, bo za bardzo namieszała w życiu bohaterów. A przecież o to właśnie chodzi, żeby książka którą czyta się w danym momencie wzbudzała emocje. Żeby wciągała od pierwszych stron i sprawiała, że chcemy więcej i więcej. Tak właśnie było z książką „Pojedynek uczuć” Krystyny Mirek. To moje pierwsze spotkanie z twórczością tej Autorki, ale wiem, że nie ostatnie. Właśnie sprawdziłam własną bibliotekę i na półce czeka „Prom do Kopenhagi”. No ale mam opowiadać o Jej najnowszej książce. Usiądź wygodnie w swoim ulubionym fotelu (ja tak robię zawsze gdy czytam) i posłuchaj historii o bohaterach książki. 

Majka to główna bohaterka. Pracuje w wielkiej firmie produkującej soki. Skończyła trzydzieści lat, ma czteroletniego syna Krzysia, żyje w nieformalnym związku z Adamem, spłaca kredyt za mieszkanie we frankach. Poznajemy ją w momencie kiedy po nieprzespanej nocy (w końcu trzeba zadowolić swojego mężczyznę, kosztem swojego niewyspania), stara się wyglądać świeżo (by nie daj Boże Adam nie zaczął oglądać się za innymi – strach przed porzuceniem i kredytem we frankach robi swoje) dba o rodzinę. Do pracy wpada jak burza, wręcz w ostatniej chwili. Z duszą na ramieniu zaczyna pracę, bo jak każdy w firmie Leona Burskiego boi się by szef nie wyrzucił jej. Bo właśnie w firmie Leovita każdy drży o swoją posadę. Pracownicy wiedzą, że ich praca jest zależna od humorów prezesa. Niestety Majka przez stresy w pracy, zaniedbuje opiekę nad własnym synkiem. Po pracy wraca zmęczona i nie zdolna do niczego. Bo przecież kredyt we frankach trzeba spłacać. W końcu nadchodzi taki dzień kiedy to Adam porzuca rodzinę. Majka zostaje sama z czteroletnim dzieckiem, kredytem i pracą, która pochłania ją dogłębnie. W pracy nie może się przyznać do tego, że jest samotną matką, gdyż prezes Burski nie zatrudnia samotnych rodziców, więc można powiedzieć, że Majka byłaby na wylocie. Więc się do tego nie przyznaje. Ukrywa fakt, że Adam zniknął z jej życia i sama zajmuje się synem. Do czasu. W firmie dochodzi do zmian na samym szczycie. Nowy prezes z większą ilością udziałów zwalnia Majkę. Dziewczyna załamuje się (bo przecież kredyt trzeba spłacić). Dodatkowo jej mama przechodzi zawał i trzeba się nią zająć. Czy uda się Majce znaleźć pracę? Czy będzie w stanie pogodzić wychowanie syna z nowym zajęciem? I jaką rolę w życiu Majki odegra Szymon Burski?

Od pierwszych stron powieści buzowały we mnie emocje: Majką miałam ochotę potrząsnąć i powiedzieć by się ogarnęła i przystopowała, Adama miałam ochotę spoliczkować i kopnąć w cztery litery, siostrę Adę zamordować, Krzysia przytulić a o samym szefie Leovity wolę nie mówić, bo moja łacina podwórkowa jest raczej biedna. Tak, książka wzbudza emocje od pierwszej strony. Podczas czytania trzymałam kciuki za Majkę. Chciałam by w końcu przejrzała na oczy i była szczęśliwa. Ale szczęśliwa tak naprawdę, nie kosztem samej siebie i Krzysia. Bo przecież kiedy matka jest szczęśliwa, dziecko także jest szczęśliwe. 

„Pojedynek uczuć” to mimo wszystko nie jest romans. To nie jest książka o słodkiej i pięknej miłości. To powieść ukazująca realia dzisiejszego świata. Świata w którym rządzi pogoń za pieniądzem. Za pracą, która zaspokoi potrzeby i spłaci kredyt. To także historia bezradności ludzi pracujących w dużych firmach, gdzie ich „życie” (to zawodowe) zależy nie od tego jak pracują (a przecież pracują dobrze, wypełniają swoje obowiązki) ale od humorów prezesa. Wydaje mi się, że to nie jest nagięta prawda. Tak może dziać się wielu firmach. Autorka porusza jeszcze jeden ważny temat: pracująca, samotna matka wychowująca małe dziecko. Ukazuje jej walkę z „wielką firmą” i samotnością, która spada na nią w najmniej oczekiwanym momencie. 

Autorka nie tylko przedstawia losy Majki i jej samotność. Ukazuje także życie jej szefa Leona Burskiego. Nie jest to szczęśliwy człowiek. Żądza pieniądza i wygodnego życia sprawiła, że stracił rodzinę, wyzbył się empatii i wrażliwości na los drugiego człowieka. Podczas czytania uwierz mi będziesz życzyć mu jak najgorzej.

Książkę czyta się szybko. Muszę ci się przyznać, że kilka razy zarwałam przez nią noc. Ale oczywiście nie specjalnie. Po prostu położyłam się około dwudziestej trzeciej do łóżka z książką w łapce i nagle okazało się, że jest pierwsza a ja za pięć godzin muszę wstać do pracy. 

Polecam Ci tę książkę z czystym sumieniem. Nie pożałujesz ani jednej minuty podczas czytania. Będziesz się wkurzać na bohaterów i trzymać tak jak ja kciuki za powodzenie w życiu Majki. A na koniec uśmiejesz się jak norka. Bo powiem Ci w sekrecie, że miłość czeka na nas tam gdzie całkowicie się nie spodziewamy. A najskrytsze marzenia, przy pomocy innych, są wstanie się spełnić. Bo przecież wszechświat sprzyja tym co marzą. 

Pozdrawiam
Archer

P.S.
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Feeria


piątek, 14 czerwca 2013

#254/10


Moje drogie Blogerki!

Duużo czas minęło od spotkania Śląskich Blogerek Książkowych na którym dzięki uprzejmości waszej i Wydawnictwa M stałem się posiadaczem książki Ciotki Anny Drzewieckiej. Trochę mi zeszło ale to wszystko wina kota. Zuza stwierdziła, że ma pierwszeństwo i przywłaszczyła sobie książkę. Ale ta w końcu trafiła do mnie i śpieszę z relacją.

Anna Drzewicka jako dorosła kobieta i autorka pozostaje dla mnie tajemnicą. Po trzech minutach intensywnego googlowania nie znalazłem nic konkretnego na jej temat. Jednak Anna Drzewiecka jako dziecko i młoda kobieta to już inna historia. Książka powstała jako zbiór wspomnień małej dziewczynki opowiadany już jako dorosła kobieta. Ciotki to w dużej części opowieść o dziewczynce dorastającej w dość sporej rodzinie z długą historią. A jest o czym opowiadać. Początek książki w przystępny sposób opowiada historię trzech pokoleń rodziny. Historie którą udało się uzbierać i zapamiętać autorce kiedy była jeszcze młodą i ciekawą świata dziewczyną. Gdy docieramy do opowieści o tytułowych Ciotkach zaczyna się robić jeszcze ciekawiej. Ciotek było osiem i to nie byle jakich. Każdą z nich poznajemy w osobnym rozdziale taką jaką widziała je autorka w swoich młodych latach. Opowieści te mogą wydawać się czasem infantylne ale o to częściowo autorce chodziło. O pokazanie świata jaki widziała wychowująca się w zupełnie jeszcze innym świecie. Ostatnia część książki to wspomnienia o przyjaźniach, zwierzętach i miejscach szczególnych dla jej serca.

Za Ciotki zabrałem się z dużą dawką rezerwy, bo w końcu to miało być babskie czytadło. No ale jako oficjalna blogerka nie mogę się wymigiwać takim argumentem. Sto pięćdziesiąt stron to dość niewiele i czytanie poszło szybko. Tym bardziej, że jest ona napisana przyjemnym językiem. Historia jest opowiedziana w taki sposób, że mimo iż nie jest to coś szczególnie odkrywczego to każdy z nas odnajdzie w niej trochę siebie. Siebie z przed lat. Młodego dzieciaka zafascynowanego światem. Autorka dzieli się z nami cząstką siebie i dzięki temu skłania do refleksji nad swoim dzieciństwem. Czytając tę książkę łatwo uciec do własnych wspomnień i to chyba jest najmocniejszą stroną tej opowieści.

Książkę polecam wszystkim (nie tylko Blogerkom). Myślę, że najlepiej wybrać ciepłe popołudnie, usiąść na balkonie, w ogródku czy ulubionym fotelu, przygotować kieliszek wina i udać się w przyjemną i odprężającą podróż do świata wspomnień autorki (a zapewne i swoich). Polecam też przygotować notes lub ołówek do zaznaczania bo myśli do zapamiętania w książce jest sporo.

Pozdrawiam,
Osobisty Mężczyzna. 

p.s.
Tu miało stać zdjęcie okładki ale kot usilnie twierdzi, że to jednak jej książka i niebedzie zdjęcia. 


środa, 12 czerwca 2013

#253

Droga Tachykardio!

Czasem warto odłożyć na chwilę na bok literaturę kobiecą, by zabrać się za coś bardziej kryminalnego. A najlepiej gdyby się dało połączyć romans z kryminałem. Myślisz, że można połączyć ze sobą te dwa gatunki literackie i stworzyć coś co porwie czytelnika od pierwszej litery? Osobiście myślę, że tak. Całkiem nieźle wychodzi to Tess Gerritsen. Gerritsen znana jest przede wszystkim z thrillerów medycznych. Jednak w jej dorobku literackim można także romans kryminalny. I tak też było w przypadku książki „Ścigana”.

Clea Rice od najmłodszych lat szlifowała swój złodziejski fach. Jej nauczycielem był wujek, który był w tym ekspertem. Przez niefortunny zbieg okoliczności Clea trafia na kilka lat do więzienia. Gdy już z niego wychodzi postanawia rozpocząć uczciwe życie. Niestety nie udaje jej się to. Przez dziwny splot wydarzeń trafia w sam środek międzynarodowej afery. Afery dotyczącej przemytu wartościowych dzieł sztuki. Wróg jest bezlitosny i chce pozbyć się niewygodnego świadka. Rozpoczyna się pościg za Cleo, która stała się celem wroga. Dziewczyna nie może liczyć na pomoc policji. Przez swoją przeszłość jest niewiarygodnym świadkiem. Postanawia na własną rękę udowodnić, że jest niewinna. Jak wiadomo los płata figle. Podczas włamania natrafia na innego złodzieja. Od tego momentu nic nie jest takie jakie powinno być. Kim jest włamywacz? Czy dziewczynie uda się udowodnić swoją niewinność? Czy przestępcy, którzy depczą jej po piętach w końcu dadzą za wygraną?

Kiedy sięgam po książki Tess, wiem, że nie będę się nudzić. Tym razem było identycznie. Akcja standardowo gnała na łeb na szyję: był pościg, włamania do najlepiej strzeżonych domów, wystawne przyjęcia, strzelaniny oraz niespodziewana miłość pomiędzy głównymi bohaterami.

Książkę czyta się nieprzerwanie do ostatniej kropki. Przez cały czas dopingowałam Cleę. Chciałam aby w końcu udało się jej pokonać swojego wroga. No i udowodnić wszystkim, że należy odciąć przeszłość od teraźniejszości.

Szkoda tylko, że książka nie jest grubsza. Dlaczego? Bo tę za szybko mi się przeczytało. Pewnie grubość przyczyniła się także do tego, że nie miałam ochoty odkładać ją na później. Byłam ciekawa jak zakończy się śledztwo i czy Clea w końcu zaufa nie tylko sobie.

Myślę, że książka spodoba się fanom twórczości Tess Gerritsen. Jeśli się do nich zaliczasz, nie zawiedziesz się. Jestem przekonana, że także będziesz dopingować bohaterkę i trzymać za nią kciuki.

Polecam!

P.S.
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Harlequin