wtorek, 17 października 2017

#449



Lubię sięgać po książki w których bohaterka ma tak samo na imię jak ja lub gdy akcja dzieje się w jednym z moich ulubionych miast. Dlatego nie mogłam przejść obojętnie obok książki „Zacisze” Katarzyny Redmerskiej, której akcja po części dzieje się we Wrocławiu. A jak wiecie kocham to miasto.

Julia jest szczęśliwą żoną Piotra. Pracuje jako konserwator sztuki, kocha to zajęcie, tak samo jak męża. Jednak do pełni szczęścia brakuje jej dziecka. Martwi się, że dobiega czterdziestki i może już nie zdążyć. Irytuje ją nad opiekuńczość matki oraz męża. Do czasu, gdy na jej drodze staje Marcin - miłość z lat młodzieńczych. Mężczyzna będzie bardzo chciał namieszać w życiu Julii. Ujawni jej sekret swojego tajemniczego zniknięcia sprzed lat. Jak na te rewelacje zareaguje Julia? Czy uda się jej znów zaufać rodzicom i Piotrowi, którzy maczali w tym wszystkim palce?

Autorce udało się świetnie przedstawić idylliczność mieszkania w malowniczym Idzikowie, gdzie swój dom miała główna bohaterka. 

„Zacisze” to lekka powieść bez skomplikowanej fabuły. Chyba tylko trzy rzeczy mnie w tej książce irytowały. Tak bardzo, że rzucałam nią w kąt. Nie mam na myśli zawirowań w życiu głównych bohaterów. Co mnie wkurzało? Po pierwsze: bohaterowie nagminnie używali słowa „bynajmniej”. Jeśli zrobić statystyki to jestem przekonana, że „bynajmniej” używano co piątą stronę w tej 392 stronicowej książce. Po drugie: najbliżsi mówili do prawie czterdziestoletniej kobiety „Bączku”. Troszkę mnie to drażniło, a w połączeniu z „bynajmniej” tworzyło mieszankę wybuchową. No i po trzecie: wkurzało mnie zachowanie głównej bohaterki. Tak bardzo była podatna na nadopiekuńczość matki i męża. Nie potrafiła się przeciwstawić i pokazać, że ona też chce decydować samo swoim życiu. 

Zacisze to książka idealna na urlop. Do przeczytania w dwa popołudnia. Taka, o której po przeczytaniu szybko się zapomina.

2 komentarze: