czwartek, 3 stycznia 2019

#499

Czasem zamiast recenzji pojawi się tu na blogu coś zupełnie innego. Mam po prostu potrzebę pisania. 

Tym razem padło na postanowienia noworoczne. W sumie moje od kilku lat się nie zmieniają:
1. Dużo czytać. 
2. Dużo pisać. 
Ale w sumie to nie o tym miało być. 




Nowy Rok, Nowe Postanowienia, Nowa Ja. 


Kiedy rozpoczyna się Nowy Rok, każdy zapisuje (bądź nie, to zależy od osoby, ja spisuję co roku, taki psikus) swoje postanowienia, które bardzo, ale to bardzo chce wprowadzić w życie. Nie wiem czy zauważyliście, ale co roku postanawiamy to samo. Postanawiamy zapisać się na siłownię i chodzić na nią regularnie. W końcu trzeba o siebie zadbać, a najlepiej zacząć to na początku roku. Przecież to takie znaczące i symboliczne. Postanawiamy przejść na dietę, mniej klnąć, bardziej zająć się rodziną. Może w końcu spełnić największe marzenia o podróżach. Ewentualnie w końcu znaleźć jakieś hobby, które nas pochłonie. Niestety życie bywa mega okrutne. Okazuje się bowiem, że w połowie miesiąca spada nam całkowicie motywacja chodzenia na siłownię, tudzież ćwiczenia w domu. Bo przecież po co się męczyć. Zamiast czasu na siłowni to wolimy ten czas spędzić na oglądaniu seriali na ulubionej platformie. Dietę trafia szlag w momencie zjedzenia pizzy, wypicia trzeciego piwa i wpierdzielenia tuzina pączków. Kto by się odchudzał, grubszego trudniej porwać. To może serniczek? Hobby to tak naprawdę naparzanie w gry strategiczne bądź skakanie z kanału na kanał. A czas do spędzenia z rodziną zamienia się na czas w nadgodziny w pracy, bo przecież kredyt się nie spłaci. Nadal klniemy jak szewc, bo przecież szef nas wkurza tak bardzo, że czasem musimy rzucić mięsem dla rozluźnienia. A marzenia o podróżach przesuwamy na bliżej nieokreśloną przyszłość, bo przecież ten kredyt nam siedzi na głowie. 

Bull shit!!! Do wprowadzenia zmian w swoim życiu tak naprawdę nie potrzebujemy Nowego Roku. Owszem, to fajnie wygląda bo to takie znaczące i ważne. Nowy Rok, coś nowego. Sorry, ale Nowy Rok to Stara Ja. Nie Nowa, która przepoczwarza się w kogoś zupełnie innego. Nie, absolutnie nie. To wciąż ta sama ja, która klnie gdy wkurzy ją mąż czy też klient w pracy. Nie przejdzie na dietę tylko dlatego, że rozpoczął się Nowy Rok, a co za tym idzie TRZEBA coś w życiu zmienić. Nie zacznie nagle regularnie ćwiczyć, by wyglądać jak któraś z tych wszystkich trenerek personalnych. Bo po co się pocić i męczyć. Życie jest za krótkie by cierpieć. Poza tym, zakwasy to chyba nie jest to co tygryski lubią najbardziej. 

Tak naprawdę, by dokonać zmian (wiecie tych całkowicie znaczących) nie potrzebujemy Nowego Roku, tylko motywacji i chęci na te zmiany w dowolnym dniu roku. To może być połowa lutego albo koniec marca. Nie ma znaczenia kiedy zaczniemy. Najważniejsze w tym wszystkim jest to by wytrwać w tym, że chcemy się zmienić. Że sami w sobie widzimy taką potrzebę. A nie dlatego, że taki panuje trend. Bo wszyscy nagle chcą być fit i krzywo patrzą na kogoś kto wpierdziela pizzę. A niech to!!! Skoro mu smakuje to niech idzie w cycki!!! Co sobie będziemy żałować. 

Kochani, w Nowym Roku życzę Wam tego, byśmy dojrzeli do zmian niekoniecznie od 01.01. ale wtedy kiedy sami postanowimy wprowadzić je w życie. Bo przecież to wszystko i tak zaczyna się w naszej głowie. 

wtorek, 1 stycznia 2019

#498



Łapię się na tym, że ostatnio sięgam po książki z cyklu łatwych i przyjemnych. Gdzie królują historie z okolic bożonarodzeniowych. Nic na to nie poradzę, że lubię czytać świąteczne powieści, pełne miłości i świątecznych klimatów. One sprawiają, że łagodnieję, zatrzymuję się na chwilę, uśmiecham. I tak też było przy powieści „Miłość zimową porą” Carrie Elks. 

Kitty Shakespeare stara się o staż w branży filmowej Los Angeles. Niestety, nikt nie chce zatrudnić zdolnej studentki. Pewnego dnia odbiera telefon z propozycją pracy. Nie jest to jednak staż, tylko posada niani u pewnego producenta filmowego. Praca nie w Los Angeles, tylko z mroźnej Wirginii. Sam przyjazd dziewczyny to wielka przygoda. Potrąca samochodem jelenia i staje oko w oko z pewnym przystojniakiem, który nie robi na niej najlepszego wrażenia. Okazuje się, że to Adam Klein, świetny reportażysta, mieszkający w domku nad jeziorem. Przysłowie „Kto się czubi ten się lubi” pasuje do tych dwojga idealnie. Między nimi zaczyna iskrzyć. Czy zaiskrzy wystarczająco mocno? Jaką tajemnicę skrywa Adam? Czy Kitty uda się zdobyć wymarzony staż?

Och, co to była za huśtawka emocjonalna. Muszę przyznać, że dawno nie czytałam takiej właśnie historii. Całość poznajemy z dwóch punktów widzenia. Jest historia Kitty, która marzy o stażu w branży filmowej. Pracę niani bierze tylko dlatego, że ma nadzieję iż uda się jakoś jej wkręcić do tego świata przez Everetta Kleina, znanego producenta filmowego. Na początku swojej przygody poznaje Adama. No cóż, mężczyzna nie sprawia, że od pierwszej chwili da się go polubić. Wręcz przeciwnie. Jest gburowaty i tajemniczy. Co sprawia, że troszkę ją fascynuje. Adam, skrywa tajemnicę z przeszłości, o której nie chce mówić. Oraz poznajemy poprzez sesje terapeutyczne samego Adama. Nie odkrywamy do końca jego sekretów, ale dowiadujemy się dlaczego mieszka samotnie w starej chacie nad jeziorem. 

Pomimo, że całość jest bardzo przewidywalna, to jednak książkę czytałam z ciekawością. Może dlatego, że zastanawiałam się jak ostatecznie potoczą się losy bohaterów. Całość jest przeplatana także rozpadem małżeństwa Everetta oraz przygotowaniami do świąt. Momentami czułam tę magię. Nie można jeszcze zapomnieć o siostrach Shakespeare, które wspierają Kitty, chociaż każda mieszka w zupełnie innym miejscu. Powieść pokazuje, że więzy rodzinne są bardzo ważne. Nie ważne gdzie rzuci nas los, bliscy zawsze będą najważniejsi. 

Polecam na zimowe wieczory. Mam nadzieję, że ta książka stanie się bestseller'em. Takie ciepłe historie, zawsze rozgrzewają zimowe serca. 

poniedziałek, 3 grudnia 2018

#497




Od razu zacznę od tego, że post nie jest sponsorowany. Po prostu miałam ochotę podzielić się z Wami wrażeniami z użytkowania Legimi. Poza tym kilka osób pytało mnie już o moje zdanie na temat abonamentu. 

Czytnik mam dopiero od kilku lat, a może powinnam napisać „już od kilku lat”.Wcześniej ebooki czytałam na iPadzie. Jednak złe samopoczucie „zmusiło mnie” do zakupu czytnika PocketBook, którego nie zamieniłabym na nic innego za żadne skarby świata. 


Zwykle ebooki kupowałam w różnych księgarniach internetowych. Zawsze szukałam tych najtańszych. Jednak po jakimś czasie, czytnik wylądował w szufladzie i czytałam na nim zdecydowanie sporadycznie. Wszystko zmieniło się pod koniec zeszłego roku. U jednego z blogerów pojawił się link do darmowego miesiąca na Legimi. Postanowiłam skorzystać. Zainstalowałam na czytniku aplikację, potem przy pomocy konsultantów udało mi się wszystko sprawnie uruchomić. I tak rozpoczęła się moja przygoda, która trwa do dnia dzisiejszego i nie zakończy się tak szybko.


Dlaczego? Co miesiąc płacę za abonament 39,99 zł (można mniej, ale nie szukałam) „ebooki bez limitu” i czytam tyle ile potrzebuję. A muszę przyznać, że dzięki Legimi czytam znacznie więcej książek elektronicznych. A był taki moment, że mój mąż także sięgnął po czytnik. Nowości pojawiają się w miarę szybko i w ramach abonamentu mogę je sobie wrzucić na półkę by w dogodnej chwili je przeczytać. Niektóre tytuły są płatne, ale z tego co się orientuję, to dzięki punktom zbieranym podczas użytkowania, można je kupić nawet 50% taniej. 


Wiem, że niektórzy operatorzy sieci komórkowych mają w swojej ofercie promocje na abonament. Korzystajcie, bo warto. W każdej chwili można zrezygnować ze subskrypcji. 

Jeśli lubicie audiobooki, to jest także oferta łączona na ebooki i audiobooki. 


I powiem Wam, że obliczałam ostatnio ile zapłaciłabym za książkę i wyszło mi, że ok 12 złotych. A jak dobrze wiecie, w takiej cenie nowości nie zakupicie. 

Polecam



czwartek, 15 listopada 2018

#496



Są książki, na które czeka się z niecierpliwością. Mentalnie pogania się autora by pisał, bo czytelnicy przebierają nogami w oczekiwaniu na jego nową książkę. Mam tak zawsze, gdy czekam na nowe literackie dziecko Magdaleny Witkiewicz. Tylko wiecie, czeka się długo, a potem siadasz, czytasz i myk… koniec. Zamykasz książkę i padają pytania: Ale jak to już koniec? Dlaczego ona taka krótka? Tak to jest z książkami Magdy - są za krótkie. I tak samo było z jej książką „Ósmy cud świata”. 

Anna dobiega czterdziestki. Ma dobrą i satysfakcjonującą pracę, kochającą mamę, przyjaciółki, które ją wspierają. Jednak brakuje jej miłości i stabilizacji. Kobieta boi się samotności. Boi się, że jest już zdecydowanie za późno na rodzicielstwo. Chęć posiadania dziecka staje się bardzo silna. Wyrusza na wycieczkę do Wietnamu, by nabrać dystansu do codzienności. Tam poznaje Tomasza. Nie wie jednak jak bardzo ta podróż ją odmieni oraz poznanie nieznajomego. 

W swojej książce Magda uświadamia kobietom, że życie singielki na dłuższą metę nie jest dobrym rozwiązaniem. Samotna kobieta, w pewnym momencie swojego życia zapragnie stabilizacji, rodziny, miłości. W szczególności, gdy najbliższe otoczenie np.: w postaci własnej matki wywiera presję, a przyjaciółki są mężatkami z dziećmi. Główna bohaterka udowadnia, że miłość można spotkać dobiegając czterdziestki na drugim końcu świata. Poza tym pokazuje, że w życiu kobiet zdarza się też walka między sercem a rozumem. Nigdy przecież nie wiadomo czym się kierować. Nie mamy na to żadnej instrukcji obsługi. Tylko do nas należy podjęcie decyzji. Anna też musi stoczyć tę walkę. Bo z jednej strony mamy Jacka, szefa Anny, z którym łączy ją praca oraz dobry seks. Układ tylko na chwilę. I z drugiej strony jest Tomasz, mężczyzna, którego poznaje podczas swojej wyprawy do Wietnamu, a który wywraca świat uczuć do góry nogami. 

Ja wiem jedno, czasem warto porzucić spokojną i bezpieczną przystań, wypłynąć na nieznane wody z kimś, kto dostarcza nam tachykardii. Bo może się okazać, że to właśnie przy tej osobie dobijemy do innego bezpiecznego portu i tam spędzimy resztę życia.

„Ósmy cud świata” to idealna książka na jesień. Dzięki niej przeżyjemy fantastyczną podróż do gorącego Wietnamu. I razem z bohaterką uświadomimy sobie, że miłość można spotkać w najmniej oczekiwanym momencie. I z tym w pełni się zgadzam. Nigdy nie wiemy, kiedy miłość zapuka do drzwi naszego serca.

poniedziałek, 12 listopada 2018

#495



Kiedy nadchodzi jesień, lubię sięgnąć po dobry kryminał. Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Może chodzi o to, że dzień staje się krótszy a jesienna słota sprawia, że popadam w mroczny stan. Dlatego 
z ogromną przyjemnością sięgnęłam po książkę Darii Orlicz „Diabelski młyn”. Ciężko napisać opinię 
o kryminale by nie zdradzić zbyt wiele, a przede wszystkim tego „kto zabił?”

W nadmorskim miasteczku czas płynie wolno, ale nie do końca spokojnie. Młodszy aspirant Krzysztof Bugaj będzie musiał rozwiązać kilka spraw: śmierci młodej ciężarnej Litwinki, gwałtu na młodej letniczce oraz porwania małej dziewczynki. Będzie także rozdarty pomiędzy zaborczą kochankę i żonę, która ukrywała mroczny sekret z przeszłości.

Przyznam, że tej książki nie mogłam czytać jednym ciągiem. Musiałam ją co jakiś czas odkładać by wziąć głęboki oddech i się uspokoić. Autorka w bardzo realistyczny sposób przedstawiła brutalność otaczającego świata. Opisała sytuacje, które mają miejsce za zamkniętymi drzwiami niektórych domów. I to przeraża najbardziej. Bo czytając ten kryminał uświadamiamy sobie, że gdzieś – może zupełnie niedaleko nas – dochodzi do porwań młodych kobiet, które kończą wywiezione do domów publicznych za granicą. Że małe dzieci są wywożone i sprzedawane za grube pieniądze, albo w najgorszym wypadku molestowane i wykorzystywane seksualnie. 

„Diabelski młyn” to wielowątkowy kryminał, który wciąga czytelnika w swój świat i nie wypuszcza go do samego końca. Mimo iż większa część akcji skupia się na młodym aspirancie, jakoś nie zaprzyjaźniłam się z nim zbytnio. Nie wzbudził mojej sympatii. Mam nadzieję, że w kolejnej części, choć trochę się zrehabilituje. Ale patrząc na dotychczasowe jego zachowania, szczerze w to wątpię. 

Autorka skrupulatnie przeplatała wszystkie wątki, by w ostateczności wyjaśnić „co i jak”. Jednak ja osobiście miałam małe zastrzeżenia co do wyjaśnienia niektórych sytuacji. Jak dla mnie za szybko zostało to przedstawione. Tak jakby brakowało pomysłu jak to w ostateczności rozwiązać. Ale chyba tak miało być. 

Jeśli poszukujecie dobry kryminał o którym długo nie zapomnicie, to „Diabelski młyn” jest dla was. Polecam i czekam na kolejną część. 



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Harper Collins Polska